Idę w strugach deszczu przed siebie.
Zapomniałam z szatni płaszcza, mam na sobie szpitalne klapki.
Nie wiem, dokąd.
Byle jakaś „Żabka”, byle jakieś papierosy.
Nie palę na co dzień, ale nie jestem teraz w stanie.
Nawet może nie to.
Po prostu zająć czymś głowę. Wyjść. Zająć kilka minut.
Poczuć przenikliwe zimno, poczuć lodowaty deszcz na szyi i czarnej bluzie.
Wciąż słyszę słowa profesora.
Układają się chaotycznie w głowie.
Uderzają miarowo.
„To poważna operacja”.
„Nie wiemy, co w środku”.
„Ile? Może dwie godziny, może pięć, a może siedem, to się okaże”.
I te najgorsze:
„Trzeba się liczyć ze wszystkimi konsekwencjami”.
Powtarzam je wciąż, wryły mi się w pamięć.
I naprawdę nie zapytałam z jakimi – nie umiałam.
A może nie chciałam usłyszeć.
Nie umiem się modlić, ułożyć słów, nic nie przychodzi mi do głowy.
Nigdy tak nie miałam.
Próbuję poskładać jakieś dwuwyrazowe zdanie, jakieś „proszę”.
Nie potrafię.
Nie wyobrażam sobie, jak to wszystko przeżyję.
Nic mnie już nie obchodzi.
Mogę być gruba, niech wypadną mi włosy, o które walczę od roku.
Niech wypadną mi zęby.
Niech stracę pracę.
Niech spali się dom.
Nie wiem, jak się czuję.
Jakby mnie nie było i jakbym była.
Ale była nie wiem czym, chyba niczym.
Może jakimś stłumionym bólem, jakimś chaotycznym lękiem.
Tyle banałów mam w głowie.
Typu: chcę zasnąć i się obudzić.
Albo choć obudzić się jutro wieczorem.
Usłyszeć: wszystko dobrze, prosto, szybko, pięknie, sprawnie, idealnie.
Niejasno dociera do mnie coś, co powinno już dawno.
Niby wiedziałam, choć nikt nie powiedział wprost.
Ale nie dotarło wtedy.
Że jedyny, że jeszcze takiego nie było.
Nie wiem, czy tu, czy w Polsce, czy wszędzie,
Ale przecież ja w Internecie umiem znaleźć wszystko, a tego nie znalazłam nigdzie.
Ja naprawdę wierzę w medycynę.
Dzięki niej mam dzieci.
Ale obezwładnia mnie taki strach, jakiego jeszcze nie czułam.