Szpitalne migawki

Dziś mijają dwa tygodnie, odkąd żyjemy w szpitalu.

Operację przetrwałam na hydroksyzynie i papierosach. Potem było już naprawdę lepiej.

Wczoraj włączono jedzenie. To bardzo poprawiło nastrój pacjenta 🙂

I czekamy na informację, kiedy nas wypuszczą do domu…

 

Nie umiem znaleźć tytułu, który pasuje

Idę w strugach deszczu przed siebie.

Zapomniałam z szatni płaszcza, mam na sobie szpitalne klapki.

Nie wiem, dokąd.

Byle jakaś „Żabka”, byle jakieś papierosy.

Nie palę na co dzień, ale nie jestem teraz w stanie.

Nawet może nie to.

Po prostu zająć czymś głowę. Wyjść. Zająć kilka minut.

Poczuć przenikliwe zimno, poczuć lodowaty deszcz na szyi i czarnej bluzie.

 

Wciąż słyszę słowa profesora.

Układają się chaotycznie w głowie.

Uderzają miarowo.

„To poważna operacja”.

„Nie wiemy, co w środku”.

„Ile? Może dwie godziny, może pięć, a może siedem, to się okaże”.

I te najgorsze:

„Trzeba się liczyć ze wszystkimi konsekwencjami”.

 

Powtarzam je wciąż, wryły mi się w pamięć.

I naprawdę nie zapytałam z jakimi – nie umiałam.

A może nie chciałam usłyszeć.

 

Nie umiem się modlić, ułożyć słów, nic nie przychodzi mi do głowy.

Nigdy tak nie miałam.

Próbuję poskładać jakieś dwuwyrazowe zdanie, jakieś „proszę”.

Nie potrafię.

Nie wyobrażam sobie, jak to wszystko przeżyję.

 

Nic mnie już nie obchodzi.

Mogę być gruba, niech wypadną mi włosy, o które walczę od roku.

Niech wypadną mi zęby.

Niech stracę pracę.

Niech spali się dom.

 

Nie wiem, jak się czuję.

Jakby mnie nie było i jakbym była.

Ale była nie wiem czym, chyba niczym.

Może jakimś stłumionym bólem, jakimś chaotycznym lękiem.

 

Tyle banałów mam w głowie.

Typu: chcę zasnąć i się obudzić.

Albo choć obudzić się jutro wieczorem.

Usłyszeć: wszystko dobrze, prosto, szybko, pięknie, sprawnie, idealnie.

 

Niejasno dociera do mnie coś, co powinno już dawno.

Niby wiedziałam, choć nikt nie powiedział wprost.

Ale nie dotarło wtedy.

Że jedyny, że jeszcze takiego nie było.

Nie wiem, czy tu, czy w Polsce, czy wszędzie,

Ale przecież ja w Internecie umiem znaleźć wszystko, a tego nie znalazłam nigdzie.

 

 

Ja naprawdę wierzę w medycynę.

Dzięki niej mam dzieci.

 

Ale obezwładnia mnie taki strach, jakiego jeszcze nie czułam.

 

Jeśli jesteś spokojny, to żyjesz teraźniejszością (Lao Tzu)

Leżymy w pustym pokoju w pustym niedzielnym szpitalu.

Za oknem słońce.

Jemy żółte wesołe jabłko ze skórą.

Trzymam głowę na jego ramieniu.

Słyszę ściszony dźwięk Minecraft.

Zamykają mi się niewyspane oczy.

 

Jelita ruszyły, pozwalając uniknąć kolejnej wlewki.

Rezonans wyszedł dobrze. Nie ma już innych niespodzianek – poza tą jedną kluczową.

Czekam już tylko na termin operacji.

 

I wiem, jutro poniedziałek, pewnie się dowiem.

I wiem, chcę jej jak najszybciej.

I wiem, będę umierać z przerażenia.

 

Ale dziś zamykają mi się oczy.

I dziś czuję absurdalny spokój.

 

 

 

 

Szczególne przypadki nie są dobre (Juti)

Czy można wyleczyć się z marzeń?

 

Tak, można i metoda jest bardzo skuteczna. Choć drastyczna.

 

Jeśli marzysz o trzecim dziecku i chcesz przestać, inne twoje dziecko musi poważnie zachorować.

 

Od wczoraj przeniosłam się do serialu Dr House.

Zgubiłam się w liczbie badań i domysłów.

Usłyszałam już słowa:

„To stan nienormalny i ostry”.

„To szczególny przypadek”.

a także:

„Pracuję 45 lat jako radiolog i jeszcze czegoś takiego nie widziałam”.

 

I wiecie co? Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki moje największe marzenie się zmieniło. Teraz marzę już tylko o tym, by zasnąć w jednym łóżku z z moim zupełnie zdrowym dzieckiem.

 

W wolnej chwili podrzućcie do góry modlitwę, ciepłą myśl albo coś jeszcze, co uważacie, że może pomóc.

 

Oby pomogło.

 

Mój Synek jest szczególnym przypadkiem.

Ale to nie jest dobra wiadomość 😦

 

Nie sły­chać wy­cia psów i kro­ków prze­zna­cze­nia (W. Szymborska)

Mam dziewiętnaście lat.
Wypisałam właśnie szesnaście rewersów.
Wychodzę z biblioteki.
Wolno odwracam twarz do słońca.
Czekam na książki, których i tak nie będzie.

Noszę rozmiar S.
Mam jeden krem do twarzy i pierwszy w życiu płyn do higieny intymnej. 
Truskawkowy.
Kupuję perfumy-podróbki rozlewane na deptaku w takie same kanciaste butelki. 
Nigdy już żadne nie będą mnie tak cieszyły jak tamte. 
Żadne Chanele i Diory, żadne Biagotti.

Nie wiem, co to chia i ciecierzyca.
Nie mam pojęcia, w czym jest gluten.
Na śniadanie jem drożdżówkę z pobliskiego „Hasta” 
- bardzo dużą, z czerwonym dżemem -  taka najbardziej się opłaca.
Stać mnie na zwykły chleb i cebulę. Na płatki owsiane zalewane wrzątkiem.
Masło pożyczam czasem w akademiku.
Szczytem szczęścia jest dla mnie obiad w barze „Pod Arkadami. 
Ziemniaki, buraczki zasmażane i jajeczny kotlet.

Podobają mi się imiona: Julia i Michał.
Jak to możliwe, że wiele lat później nazwę dzieci: Łucja i Franek?

Mam dziewiętnaście lat.
Mam długie, gęste, ciemne włosy.
Mam głowę pełną loków.
Nie wiem jeszcze, że dwadzieścia lat później będę je prostować 
i barwić na żółtawy, nieudany, blond. 
Że stracę ich ponad połowę.
Ale nie znam przecież japońskiego nazwiska na „h”, przez które to się stanie.
Nawet gdybym znała, nic by mi nie powiedziało.

Nie wiem jeszcze, że czeka mnie niepłodność.
Nie wiem, co to HCG i pregnyl.
Nie słyszałam nigdy o pustym jaju płodowym.
Nie wiem, że urodzę upragnione ośmiotygodniowe dziecko we własnej łazience.
O in vitro widziałam chyba coś w telewizji. 
Wleciało. Wyleciało.


Na razie siedzę na trawie przed akademikiem.
Czekam na książki, których i tak nie dostanę.
Nie słyszę kroków przeznaczenia.

Czy jestem szczęśliwsza?
Nie wiem.

Póki co mam dziewiętnaście lat.
Zadzieram wysoko głowę.
Zamykam oczy.
Wokół pachnie Toruń – moja miłość.

Jest cicho… (K.I. Gałczyński)

Jest cicho. Choinka płonie.
Na szczycie cherubin fruwa.
Na oknach pelargonie,
blask świeczek złotem zasnuwa,
a z kąta, z ust brata płynie
kolęda na okarynie:
Lulajże, Jezuniu…

(Konstanty Ildefons Gałczyński)

 

Lulujże, Jezuniu.
Utul i nas ciszą i śpiewem.
Pozwól w blasku świec zobaczyć czyjeś dobre oczy i dobre serce.
Pomóż wyciągnąć rękę tam, gdzie to niełatwe.
Wypełnij nas miłością na cały następny rok.

Juti
Łucja
Franek

Stoi dom jak inne domy (K.I. Gałczyński)

A podobno jest gdzieś ulica
(lecz jak tam dojść? którędy?)
(…)
ulica Wielkiej Kolędy.
Na ulicy tej taki znajomy,
w kurzu z węgla, nie w rajskim ogrodzie,
stoi dom jak inne domy.

 

Jeszcze nie czas na ulicę Wielkiej Kolędy.

Jeszcze nie pora.

Ale wraz z pierwszym minus cztery.

Wraz z pierwszą poranną białą trawą.

Poczuli, że zaraz.

Że za chwilę.

Że naprawdę nadchodzą.

Krok po kroku – jak mówią w piosence.

 

W mroźną niedzielę.

Pierwszą od wielu tygodni wolną od wizyt i wyjazdów.

Prawdziwie niedzielną.

Zaczęli.

 

Dłonie zanurzyły się w gęstym cieście.

W kuchni zapachniało cynamonem.

Małe rączki pracowały dzielnie.

Mieszały.

Ugniatały.

Lepiły.

Wycinały.

Pisały listy.

Stawiały litery, starannie rysując „f” i „a”.

A nawet wśród liści – jeszcze na przekór świętom – łapały ostatnie chwile złotej jesieni.

 

Właśnie dziś.

Przy herbacie z ostatniej mięty tego roku.

Przy ciastku bez glutenu.

Przy rozpalonym kominku.

Poczułam.

 

Naprawdę nadchodzą.

 

Czujecie?

 

Czy usycha jak rodzynek w słońcu? (L. Hughes)

Co staje się z niespełnionym marzeniem?
Czy usycha
jak rodzynek w słońcu?
Czy też jak ropa z wrzodu
się sączy?
Czy jak gnijący ochłap cuchnie
Lub skorupieje jak zastygły lukier?

Może tylko ugina się pod ciężarem, faluje,
A może eksploduje?

(L. Hughes)

 

Bardzo chciałabym raz jeszcze.

 

Wczepiona palcami w detektor tętna usłyszeć stukot serca. Odetchnąć z ulgą.

Zobaczyć na monitorze kijankę z dużą głową. Widzieć ten biały punkt, który pulsuje prawidłowo.

Znieść szary wózek ze strychu i wstawić go do przedpokoju.

Usłyszeć: „To syn”.”To córka”. „Zdrowy”. „Zdrowa”.

Drżeć radośnie w morfinowym półśnie, czując narastający ból.

Słać wesoło szczęśliwe smsy. „Już jest. 10 punktów. Wszystko dobrze”.

Półprzytomna mieszać biały proszek z termosową wodą o północy. Karmić z zamkniętymi oczami, przysypiając.

 

Bardzo chciałabym raz jeszcze.

 

Ale nie będę.

 

Czy czas leczy rany?

Chyba tak.

 

A przynajmniej próbuje.

Paćka je podkładem i gęstym korektorem. Pudruje uważnie.

 

 

Ale czy leczy też marzenia?

Chyba nie umie.

 

Raczej okleja je szczelnie plastrem z włókniny, udając, że ich nie ma.

I mówi – idź!

 

Uśmiecham się lekko.

Odwracam głowę.

Wychodzę.

Idę.